Powieść
oparta na faktach. Reali ludzie, realne problemy, nie wszystkie
związane z chorobami psychicznymi. Czemu więc spotykają się w szpitalu
psychiatrycznym? Główna bohaterka będzie musiała przeżyć znacznie
więcej, niżby chciała, zetknąć się z wieloma tragediami, nim w końcu
uzyska pomoc. Zamknięta w sobie, zanim ujawni swoje problemy dokładnie
przyjrzy się temu, co dzieje się wokół. Co takiego ma miejsce za
zamkniętymi drzwiami oddziałów? Jak wygląda współczesne leczenie
"wariatów"? O ofiarach systemu, oczami pacjenta.
Tą powieść aktualnie kończę. Zostało mi kilka środkowych rozdziałów do dopracowania. Ponieważ była zbyt długa, to doczeka się też drugiej części: "Z pamiętnika psychiatryka - oczami specjalisty". Pierwsza część toczy się na oddziałach młodzieżowych i dziecięcych, druga na tych dla dorosłych. Nie chcąc być okrutna dla NFZ, który jednak czasem pomaga, chciałam zawrzeć w książkach kilka historii, które wiarygodnie oddałyby, co się rzeczywiście dzieje w szpitalach psychiatrycznych. Powieść dość na czasie, bo wciąż toczy się śledztwo ze względu na zgwałconego 9-latka w szpitalu. Myślę, że czas w końcu przerwać milczenie. Muszę dodawać, że powieść oparta na faktach? Trochę przeinaczonych i pomieszanych, aby nie można było poznać, o kim mowa, ale jednak prawdziwych. I co wy na to? Chcielibyście taką powieść przeczytać?
Co do okładki chciałabym zrobić coś na wzór tego:
Jeszcze się nie zdecydowałam. Najbardziej podoba mi się pierwsza tylko, że może odrywająca się maska i pod uśmiechnięta twarzą oko ze spływającą łzą? Proszę o doradzenie :)
A tutaj zamieszczam fragment i czekam na Wasze opinie:
"-
Jesteś? Jesteś już? – dochodziło do
mnie gdzieś zza mgły, choć nic prócz światła nie
widziałam.
Wszystko było zbyt niewyraźne, bym mogła to zobaczyć. Obróciłam głowę w stronę
dochodzących mnie głosów. Powoli dochodziłam so siebie.
-
Słyszysz nas?
-
Tak… - obrazy nabrały ostrości.
Znajdowałam się gdzieś na środku pokoju, rozpłaszczona w
dziwacznej
pozie skulonego kłębka. Jakim cudem się tam znalazłam? Spróbowałam wstać,
okiełznując zawroty głowy – Ale fajnie! – stwierdziłam po chwili, gdy
odzyskałam już wszystkie zmysły.
Faktycznie było to niesamowite
uczucie. Najpierw, jakby ktoś zgasił światło i wyłączył mózg, a potem, gdy
powracała świadomość, przeistaczająca się rzeczywistość. Gdybym brała
kiedykolwiek narkotyki, miałabym chociaż porównanie, ale bez tej wiedzy, mogłam
jedynie streścić niezwykłość nowego doświadczenia do jednego słowa – odlot.
-
Martwiłyśmy się trochę o ciebie, bo
długo nie wracałaś – zaczęły relacjonować – Ale cieszymy
się,
że ci się podobało.
-
Jak żeście to zrobiły. To chyba nie
sama manipulacja powietrzem?
-
Nie do końca. Alex jeszcze ucisnęła, w
odpowiednim momencie, serce.
-
Naprawdę? – niczego nie mogłam sobie
przypomnieć. Wszystkie wspomnienia były jeszcze
po
trosze wybrakowane, ale dzięki temu od razu polepszył mi się humor. Nie wiedząc
do końca, co jest prawdą, a co snem, chwilowo odsunęłam od siebie swoje problemy.
Zresztą nawet gdy powróciły w całej swej bolesnej okazałości, konkurowały o
uwagę z fascynacją, nad nowym przedmiotem badań.
-
Chcesz wiedzieć co robiłaś? – spytały w
końcu rozbawione.
-
To ja coś robiłam? – przestraszyłam
się.
-
No my cię od ściany nie przenosiłyśmy –
śmiały się.
-
Najpierw upadłaś – zaczęła Alex – tak
szybko, że ledwie cię podtrzymałam.
- Potem przeczołgałaś się na środek,
skuliłaś i rozglądałaś przerażonym wzrokiem po
wszystkich
wokół! – dokończyła Marysia.
-
Zupełnie jakbyś się czegoś bała…
Nie spodobało mi się to. Tylko ja wiedziałam, co oznaczała
pozycja, w której utkwiłam podczas ich eksperymentu. Przez głupotę mogłam
zdradzić swój sekret, swój koszmar, jaki przeżyłam w domu matki. -
Ja chcę jeszcze raz! – zakrzyknęłam,
kalkulując, że koszmar koszmarem, a cudotwórstwo tocudotwórstwo.
-
Nie, raz ci starczy. Nie należy to do
najbezpieczniejszych zabaw – skwitowała naukowo Alex.
-
Kurczę, ciekawe jak to wygląda od
strony obserwatora… - zadumałam się nad swoim
przemieszczeniem
i czynnościami, na które wpływ miała jedynie podświadomość.
-
Ja chętnie zademonstruję! – zgłosiła
się Alex, a Marysia przystąpiła do dzieła.
Uważnie obserwowałam całe zdarzenie, chcąc jednocześnie
nauczyć się jego wykonania. Gdy skrzyżowane dłonie, ugodziły w pierś Alex, ta
osunęła się bezwładnie po ścianie. Leżała jakiś czas nieprzytomna, po czym
poderwała głowę i zaczęła się szaleńczo śmiać, wskazując przeciwległy kąt
pokoju, po czym objęła nas skupionym wzrokiem. Zrozumiałam już po co
nawoływania i pytania, czy już wróciła. Zarówno śmiała się i patrzyła na nas
tak naturalnie i zdrowo, że trudno było stwierdzić, kiedy zacznie robić to
świadomie. Można było jedynie spekulować nad anomaliami w czyimś zachowaniu,
ale gdyby się nie wiedziało, co wcześniej zaszło, można by było pomyśleć, że
naprawdę coś zauważyła w kącie, co ją rozśmieszyło, albo, że strzela głupa
wgapiając się w ludzi. A jej mózg niczego nie zarejestrował, a może
zarejestrował tylko bez śladu w pamięci i świadomości?
Do wieczora rozprawiałyśmy o tym w pokoju, zastanawiając
się, skąd Alex zna tą podejrzaną technikę. Sięgałyśmy nawet do książek od
biologii, by po raz wtóry przeanalizować układ oddechowy i wymianę gazową,
poszukując w schematach odpowiedzi na reakcję naszego organizmu. Niestety nasze
teorie mogły opierać się jedynie na spekulacjach, które albo wyjaśniały zawroty
głowy, albo utratę przytomności, żadna jednak nie mogła wytłumaczyć dziwnego
zachowania, zaraz po jej odzyskaniu. Zawiedzione, więc poszłyśmy spać, nim
podejrzliwość pielęgniarek przybrała na mocy.
Nowa praktyka nie tylko na nas
zrobiła wrażenie. Alex znalazła wielu chętnych do prezentacji, również wśród
równoległego oddziału, a zafascynowani, tajemnicą organizmu, pacjenci, ciągle
za nią chodzili, bojąc się przegapić kolejnej demonstracji. Jedynie Gabrysia i
ja, potrafiliśmy się zdystansować, do szarlatańskich praktyk. Zawiedzione, że
już nie możemy czynnie brać w tym udziału i ponownie przeżyć cudownego braku
świadomości, wolałyśmy nie patrzeć zazdrośnie na nowych szczurów
doświadczalnych. Zresztą Olka i tak, zanim zasnęła musiała nam zawsze zdawać
relację, z tego, co się wydarzyło, więc z dokładnością także opowiadała o
reakcjach kolejnych wybrańców losu. A to jeden nabił sobie guza, drugi osunął
się po ścianie cały w drgawkach… Co człowiek to inna opowieść."
"Śmieszne było, że dwoje świadomych siebie i prawdy ludzi
musi robić takie podchody. Nie zamierzałam jednak nikomu nic ułatwiać. Byłam
przetrzymywana wbrew woli i akurat ten fakt zamierzałam podkreślać na każdym
kroku. Z drugiej zaś strony wiedziałam, że psycholog ma rację, a gdybym
pozwoliła mu działać, mogłaby dowiedzieć się wielu obiektywnych, oraz przydatnych
rzeczy.
Wykorzystując moje zamyślenie, chwycił mnie za rękę i
przejechał nią sobie po włosach. Odskoczyłam zszokowana zacisnąwszy palce w
pięści. Co on sobie wyobrażał?
-
Musisz nauczyć się dotyku. To nic
złego. – usprawiedliwił swój śmiały czyn.
-
Mogę pogłaskać też policzek? – udałam
zainteresowaną jego metodami.
-
Jeśli bardzo chcesz – uśmiechnął się
nadstawiając buzię.
-
A mogę pięścią? – sprowadziłam go,
brutalnie na ziemię.
-
Widzisz? Reagujesz agresją.
-
Bo mi się nie podoba to, co pan
wyprawia.
-
Samo nie podobanie się, nie wyzwala, aż
tak impulsywnej reakcji.
- Pewnie wie pan lepiej. – wzruszyłam
ramionami – Co więc mi dolega, panie doktorze? – zironizowałam
jego kompetencje.
-
Dolega ci lęk.
-
Człowiek bojaźliwy się chyba wycofuje,
a nie nadskakuje.- spróbowała słownie wskazać swoją
odważną
maskę.
-
Niekoniecznie. Jedni rzeczywiście
uciekają, a inni atakują, by odwrócić uwagę napastnika od
ich
własnej bezbronności. Ty nie nadskakujesz, tylko się bronisz.
-
Bzdura – określiłam jego wywód.
Aczkolwiek oboje wiedzieliśmy, że ma racje, a moje
zaprzeczenie
było tak gwałtowne, że jedynie potwierdzało jego teorie. Nie mogłam jednak
przegrać tej słownej potyczki. Chciałam zachować, choć pozorną władzę, mimo, że
zostałam przejrzana na wylot.
-
Zwierz w klatce nie ma, jak się bronić
– starałam się na koniec zobrazować mu swoje
położenie
– ale może drapnąć przez pręty, a nawet ugryźć, gdy nieproszony ktoś wpycha do
klatki ręce."
"Bo co teraz? Kolejny sąd, kolejne ubezwłasnowolnienie,
kolejna walka i kolejna porażka? Wiedziałam, że nigdy się nie dostosuję do ich
porządku, więc czy miałam jakiekolwiek szanse na wyjście? Przez miesiąc
udowadniałam, że nie jestem wariatką i wszystko na marne! Równie dobrze mogłabym
nie wyjść już nigdy. Albo odsiedzieć nie wiadomo ile, stracić ileś lat szkoły,
pozwolić by świat się zmieniał beze mnie i narobić sobie wieloletnich
zaległości z życia, łudząc się, że a nuż kiedyś nadrobię. Lecz czas się nigdy
nie zatrzymuje, pędziłby dalej, nie dając mi szansy się pozbierać i wdrożyć. Już
przecież miałam problemy na przepustkach. Czy taka przyszłość mnie czekała?
Byłam więźniem, nie znającym nawet swojego wyroku. Czy chciałam złożyć broń i
grzecznie go odsiedzieć? NIE!
Otarłam łzy,
uzbrojona w ostateczną broń. Posklejałam szybko maskę, podziękowałam
pielęgniarce i uprzejmie poprosiłam, żeby wyszła, bo niedługo przyjedzie
karetka, a ja chciałabym się w spokoju spakować. Zaproponowała mi co prawda
pomoc, ale wytłumaczyłam jej spokojnie, że wolałabym zrobić to sama i o dziwo
przystała na to. Chyba dała się nabrać na moją pozorną stabilność.
Gdy tylko
zamknęła za sobą drzwi dałam susa w stronę szafki. Spojrzałam w kierunku półpełnej
butelki z piciem, o którą tak zawzięcie walczyłam i sięgnęłam po torebkę z
lekami. Dwiema garściami wrzuciłam je w siebie. Część trochę rozmiękła i była
rozkruszona, więc moja wielotygodniowa
zbieranina zmniejszyła nieco objętość. „Tym lepiej, szybciej połknę, a proszek
szybciej dostanie się do krwi” – pomyślałam. Przełknąwszy już wszystkie,
poczułam się szczęśliwa. Adrenalina wypędziła ze mnie oznaki strachu, serce
waliło jak oszalałe. Umrę? Przestanę istnieć? Po obwieszczeniu ordynatora,
brzmiało to niemalże obiecująco. Nie było już ważne, czy podjęłam słuszną
decyzję, ani co jest po drugiej stronie. W ostateczności, człowiek nie
potrzebuje już tej wiedzy. Kiedy dostaje się impuls, ginie rozsądek, a decyzje
podejmują emocje, nie ma miejsca na
myślenie. Po prostu idzie się z prądem, przyjmuje rzeczy jakie są, bo i tak
zaraz przecież się dowiem, nie chciałam więc tracić czasu na rozmyślanie o tym.
Liczyło się jeszcze moje aktualne położenie. Wygrałam, nie dostali mnie.
Zaszczuli moją duszę, ale ona zaraz odleci, zaraz wzbije się w niebo.
Byłam tak
podniecona swoim czynem, że nie mogłam przestać się cieszyć. Kiedy do izolatki
wtargnęła ponownie psycholog sprawdzając mój stan, nie mogłam ukryć swojego
zadowolenia. Zapewne się zdziwiła, lecz nie chciała zostawiać mnie samej, więc
musiała zostać p. Gosia. Dziwne, czyżby bała się, że coś sobie zrobię? Przecież
tłumaczyłam jej przed chwilą, że moje myśli samobójcze to fikcja literacka i
tak było w istocie. Idąc do ich gabinetu nie chciałam umierać. Byłam pełna
śmiałych planów i odwagi na powrót do normalności, a mój wiersz w kronice
naprawdę świadczył o tym, że nie umieją pomagać, że to oni mnie zabijają. Czy
tak się nie stało?
Zrozumiałam
także, że myśli samobójcze nie są w stanie nikogo nakłonić do ostatecznego
kroku. Do tego potrzebny jest jeden, potężny impuls. Myśli, świadczą tylko o
niezadowoleniu z życia, o brakach, jakie się odczuwa, a w szczególności o braku
nadziei, na rychłe zmiany. Czysto logicznie nachodzą nas wtedy myśli o śmierci,
lecz nie da się ich zorganizować i zaplanować, jeśli nie pojawi się żywe
uczucie, które zamroczy lęk i jakieś wydarzenie, które je wywoła. To właśnie
moja wrażliwość, mnie przygotowała na zniknięcie. Ona weźmie mnie za rękę i
poprowadzi przez tunel, by zapłonąć jasnym płomieniem, najgorętszym, jaki
potrafi wzniecić i zgasnąć na zawsze.
Nie chcąc, by
obecność pielęgniarki zagroziła moim planom, a moje podekscytowanie rzuciło się
w oczy bardziej niż powinno, pozwoliłam w końcu na pomoc w pakowaniu. Ze zgrozą
zauważyłam kawałek tabletki na szafce. Chciałam go szybko wychwycić palcami i
wyrzucić, ale rozkruszył się, udaremniając moją próbę. Jednakże p. Małgosia
roześmiała się. Może myślała, że to zwykły śmieć, który rozpadł się,
zostawiając po sobie jeszcze więcej brudu?
Po pewnym
czasie weszła do mnie Sandra. Właśnie skończyła lekcje i przyszła na obiad. Od
dziewczyn z odsiadki dowiedziała się, że jestem w złym stanie i postanowiła do
mnie zajrzeć. Wszystko stało się tak szybko! Nie wiedziałam co robię, ale w
końcu podzieliłam się z nią swoją tajemnicą. Byłam z siebie taka dumna… Sandra
jednak nie podzieliła mojego entuzjazmu.
-
Pamiętasz, mój ślad po plastrze na
dłoni? - kiwnęłam głową. Zwróciłam na
niego uwagę zaraz
po zapoznaniu się z nią, przy układaniu puzzli. – Miałam tam
wenflon. A wiesz dlaczego? – pokręciłam głową, pozwalając jej mówić – Bo jestem
po próbie samobójczej. Wzięłam pięć tabletek pewnego leku. Rozumiesz? Wzięłam
tylko pięć tabletek, a nie dawali mi szans na przeżycie!
Przestraszyła mnie,
mimo, że właśnie o ten brak szans mi chodziło. Jednak zwierzenia drugiej osoby
wypowiedziane z takim przestrachem, nie mogły nie wywołać reakcji w moim
rozemocjonowanym stanie.
-
Powiedz p. Małgosi o tym! – krzyknęła,
odwołując się do mojego zanikłego rozsądku.
-
Powiedzieć o czym? – pielęgniarka
wyłoniła się ni stąd ni zowąd. Wokół mojej izolatki był
naprawdę spory ruch. Nieopodal stała jeszcze psycholog z
ordynatorem i p. Albert.
-
Powiedz! – rozkazała Sandra. Byłam jej
wdzięczna, że sama tego nie zrobiła , że nie chciała
mnie zdradzić, a jedynie przetłumaczyć mi co powinnam była
zrobić. Nie miałam jednak wątpliwości, że w ostateczności się nie zawaha. Za
bardzo była przejęta, a ja czyż nie chciałam pochwalić się swoją zagrywką? Po
śmierci nie zobaczę, jakie wywołałam wrażenie swoim czynem, teraz miałam
okazję.
-
Wzięłam leki – wydusiłam z siebie z
satysfakcją.
-
Jakie leki? – zaniepokoiła się.
-
Kolorowe – przewróciłam oczami, by
nakierować ją w końcu na właściwsze tory - Te które
wypluwałam – powiedziałam głośno, by dosłyszał mnie tylny
rząd. Podniosłam wysoko brodę, zadowolona z siebie. Piekły mnie policzki, oczy
się świeciły, jak w gorączce. Nie zdawałam sobie sprawy, ani z konsekwencji
swojego wyznania, ani z tego co mówię. Wyciągnęli ze mnie przybliżoną ilość
tabletek i zdenerwowani, kazali mi iść do zabiegowego, bym tam zwymiotowała.
Nie chciałam nawet o tym słyszeć. Moja decyzja była nieodwołalna. Zdeptali
wszystko co miałam, nie mogłam już być panią swojego życia, ale mogłam jeszcze
zostać panią swojej śmierci. To był jedyny przejaw wolności, na jaki mogłam
sobie pozwolić, a oni teraz tak po prostu mówią idź zwymiotuj i jeszcze myślą
pewnie, że spuszczę skruszone oczka i grzecznie wykonam polecenie?
Oznajmiłam im,
że nie ma mowy. Ordynator chwycił mnie za ramię i na siłę wyciągnął z izolatki.
Zaczęłam się szarpać, być może nawet go jakoś kopnęłam czy uderzyłam. Nie
pamiętam, szamotanina była zbyt szybka, by pamiętać takie szczegóły, lecz ze
zdumieniem stwierdziłam, że moja wściekłość dodaje mi sił i przy zwykłym
szarpaniu, nie byłam tak bezbronna, jaką się spodziewałam być. Wyrwawszy się
rzuciłam się na schody, byle dalej od gabinetu. Ścisnęłam za poręcz i
próbowałam się utrzymać. Może nawet bym wygrała, gdyby za drugie ramię nie
chwycił, p. Albert. Z dwoma mężczyznami nie miałam już szans. Wrzeszczałam, by
oddali mi moje życie, a jednocześnie, gdzieś w głębi zamglonej świadomości,
która zaczynała być otępiała, pomyślałam, jak strasznie musi wyglądać to z boku.
Czułam, że tym razem oczy wszystkich pacjentów zwrócone są na mnie.
Próbowałam się
jeszcze wyrwać, ale nie miało to większego sensu, w zabiegowym, więc potulnie
usiadłam na kozetce obok, p. Alberta i wzięłam na kolana miskę. Nie zamierzałam
jednak wymiotować. Straszyli, że w takim razie będą musieli mnie wysłać na
płukanie żołądka, ale jako mnie to szczególnie nie obeszło. Wszystko było
lepsze od oddziału ostrej psychiatrii, gdzie chcieli mnie odesłać zpowrotem.
Zresztą wystarczyłoby tylko zyskać na czasie. Na prośbę, p. Małgosi wypiłam
nawet szklankę solonej wody, by wykazać się swoją wspaniałomyślnością, ale nie
zwymiotowałam. Wypiłam to obrzydlistwo, wiedząc, że na mnie nie zadziała.
Kategorycznie odmówiłam współpracy, choć siły powoli opuszczały i nawet nie
wiem, kiedy z mojej ręki także starczał wenflon. Zamknęłam oczy. Zmęczona
walką, z ulgą powitałam chwilę wytchnienia. Czułam się, jakbym nie spała przez
tydzień,a wszystkie sceny z filmów, gdzie bohaterzy krzyczą do umierającego: „Tylko
nie zasypiaj!, nabrały zrozumiałego sensu. Czułam, że to tylko kwestia
parunastu minut."